kwartalnik rzut

Uspołeczniamy Berlin

Rozmowa z Joanną Kusiak

łąka z kroawmi, a w tle panorama blokowiska

Rozmowa z dr Joanną Kusiak
socjolożką i badaczką miast z Uniwersytetu w Cambridge, o inicjatywie Deutsche Wohnen und Co enteignen

rozmawiał Marcin Szczodry


Do kogo należy miasto? Pytanie, które do tej pory nurtowało raczej socjologów i miejskich aktywistów, od jakiegoś czasu zaprząta głowy zwykłych berlińczyków. Winne są rosnące w galopującym tempie czynsze. W mieście, w którym 85% mieszkańców wynajmuje mieszkania, ta kwestia dotyczy prawie każdego. Przez wiele lat po upadku muru Berlin znany był z niskich cen najmu, co wyróżniało go na tle innych europejskich metropolii. W ostatniej dekadzie sytuacja ta uległa jednak gwałtownej zmianie i czynsze poszybowały w górę – tylko między 2015 a 2020 rokiem wzrosły o 44%! Wpłynęło na to wiele czynników. Jednym z nich był szybki wzrost liczby mieszkańców i związany z nim deficyt mieszkań, kolejnym – zdominowanie rynku najmu przez duże, zorientowane na zysk korporacje. 

Władze miasta co rusz obmyślają nową strategię powstrzymania tego zjawiska. Ostatnim posunięciem rządzącej koalicji socjaldemokratów, zielonych i lewicy był wprowadzony na początku zeszłego roku „Mietendeckel”, zamrażający wszystkie czynsze do 2025 roku. Choć ten ruch na chwilę ustabilizował sytuację, to wszyscy zdają sobie sprawę, że jest to jedynie odsuwanie problemu w czasie.  

Radykalny pomysł kompleksowego rozwiązania tej kwestii pojawił się oddolnie, w opozycji do oficjalnej polityki miasta. W 2018 roku zawiązała się obywatelska inicjatywa Deutsche Wohnen und Co enteignen, która postawiła sobie za cel uspołecznienie zasobów mieszkaniowych należących do wielkich koncernów. Jeszcze rok temu wydawało się, że będzie to raczej niszowe przedsięwzięcie, które nie zdobędzie szerokiego poparcia. Dziś trudno pozostać wobec niego obojętnym. Pod koniec lutego rozpoczęło się zbieranie podpisów pod wnioskiem o organizację referendum w tej sprawie. Aby doszło ono do skutku, organizatorzy muszą w cztery miesiące zebrać ponad 170 tysięcy podpisów. W mieście czuć atmosferę wzmożonego działania. Na każdym rogu można spotkać wolontariuszy zbierających podpisy, a żółto-fioletowe plakaty promujące akcję wiszą dosłownie wszędzie. 

Chcąc dowiedzieć się więcej na temat inicjatywy, jej historii i kosztów ewentualnego uspołecznienia, poprosiłem o rozmowę dr Joannę Kusiak, socjolożkę i badaczkę miast z Uniwersytetu w Cambridge, która na co dzień mieszka w Berlinie i jest jedną z twarzy ruchu Deutsche Wohnen und Co enteignen.

Parafrazując klasyka: po Berlinie krąży widmo – widmo wywłaszczenia. Chodzi oczywiście o inicjatywę Deutsche Wohnen und Co enteignen i pomysł uspołecznienia zasobów mieszkaniowych należących do wielkich koncernów. Na ulicach rozpoczęła się właśnie zbiórka podpisów za organizacją referendum w tej sprawie. Jak się to wszystko zaczęło?

W Berlinie ruchy lokatorskie mają bardzo długą tradycję, sięgającą jeszcze XIX wieku. Od tamtego czasu oczywiście sporo się wydarzyło, natomiast sytuacja mocno się zaostrzyła przez ostatnie 10–15 lat ze względu na pojawienie się nowego typu landlordów: korpolandlordów. To już nie jest jakiś pan Müller, posiadający dwie czy trzy kamienice, tylko korporacja, która ma dziesiątki tysięcy mieszkań. Dotyczy to nie tylko Deutsche Wohnen, lecz także kilku innych firm. To spółki giełdowe, które już ze względu na swoją strukturę działają inaczej. O ile klientem przysłowiowego pana Müllera jest lokator, o tyle pierwotnym klientem takiej spółki jest akcjonariusz. Lokatorzy są właściwie już z definicji tylko środkiem do celu. Istotą tego modelu jest ciągłe podwyższanie zysków dla akcjonariuszy, dlatego – niezależnie od dynamiki rynku mieszkaniowego – celem tej korporacji jest to, żeby czynsze szły w górę, a koszty się zmniejszały. 

Występuje tu jeszcze jeden czynnik. Na tle europejskim Berlin od dawna miał wywalczone dość dobre prawa lokatorskie, a przez działalność organizacji, takich jak Mietergemeinschaft czy Mieterverein – również bardzo dobre praktyki prawnicze. To dzięki nim lokatorzy, których nie stać na procesowanie się, lub którzy zwyczajnie nie mieliby odwagi walczyć o swoje prawa, mają zapewnione ubezpieczenie od kosztów sądowych oraz profesjonalną pomoc prawną. Dzięki temu mogą dochodzić swoich praw bez podejmowania ryzyka. 

To jednak przestało wystarczać w momencie, gdy pojawiły się korporacje. Każda z nich ma własny dział prawny z doskonale opłacanymi prawnikami, których głównym zajęciem jest szukanie dziur w prawach lokatorskich.

 Dla aktywistów szybko stało się jasne, że nawet jeśli uda się wywalczyć jakieś nowe regulacje, a przez lata było ich wiele – kiedyś „Mietbremse” („hamulec czynszowy”) czy teraz „Mietendeckel” [„pokrywka czynszowa”], to zawsze w następnym ruchu korporacje wymyślą, jak je ominąć. W związku z tym trzeba rozwiązać ten problem u podstaw, u samych jego korzeni, którymi są w tym przypadku własność oraz fakt, że te mieszkania zostały kiedyś sprywatyzowane, a nie powinny. 

Hasło „wywłaszczenie” wyłoniło się z rozmowy i z logiki walki – nie można być ciągle w reakcji. Potem grupa aktywistów – co ciekawe, nie prawników – „odkryła” artykuł 15 niemieckiej konstytucji, który mówi, że uspołecznienie ziemi, zasobów naturalnych czy kluczowych branż przemysłu jest możliwe. Co ciekawe, artykuł 15 nigdy nie został użyty, nie ma precedensów.

Początkowo nawet inni aktywiści podchodzili do tego z dużą rezerwą i traktowali ten pomysł jak lewicową fantazję, której spełnienie – mimo że jest wspaniała – wygląda na mało realne.

Po konsultacjach okazało się jednak, że od strony prawnej uspołecznienie jest rzeczywiście możliwe. I tak właśnie zaczęła się ta inicjatywa – od odwagi aktywistów do tego, żeby stać się kreatywnym w sferze prawa i dostrzec coś, czego prawnicy już od wielu lat nie dostrzegali, bo nie mieli tego w swojej „pamięci operacyjnej”.

W internecie pojawił się niedawno film z twoim udziałem promujący tę akcję. Jak to się stało, że zostałaś jedną z twarzy tego przedsięwzięcia?

Początek mojego zaangażowania w Deutsche Wohnen und Co enteignen był związany z tym, że od lat badam relacje między prawem a miastem. W moim doktoracie Chaos Warszawa intensywnie mierzyłam się ze zjawiskiem wykorzystywania prawa do tego, żeby przejmować publiczne zasoby. Badałam między innymi, w jaki sposób technikalia prawne, czyli różne kruczki i bardzo techniczne argumenty, były używane w procesie reprywatyzacji do tworzenia pewnego rodzaju prawnych fikcji, służących do wywłaszczenia społeczności Warszawy z konkretnych budynków, które następnie trafiały w ręce biznesmenów zajmujących się reprywatyzacją. 

Jedno zaczęło mnie zastanawiać – skoro prawo jest narzędziem umożliwiającym takie ruchy, to do jakiego stopnia byłoby możliwe wykorzystanie go w odwrotny sposób? Na ile można by zastosować tę inżynierię prawną do realizacji bardziej progresywnych celów? Napisałam projekt, dostałam pracę na uniwersytecie w Cambridge i wtedy dowiedziałam się o Deutsche Wohnen und Co enteignen. Nawet mnie to dziwi, że opisałam ten temat zanim oni się pojawili, bo spadli mi z nieba jako wypełnienie ambicji, którą mój projekt miał zbadać. 

Najpierw weszłam w ten ruch jako badaczka. Spytałam, czy mogę uczestniczyć w ich spotkaniach. Szczególnie interesowało mnie Vergesellschaftung AG, czyli grupa robocza zajmująca się argumentami prawnymi i strategią polityczną dotyczącą uspołecznienia. Ponieważ sama od początku uważałam, że jest to świetny pomysł, to im lepiej poznawałam strukturę tego ruchu, tym bardziej przekonywałam się do tego, że nie wystarczy go jedynie badać, ale że trzeba się też zaangażować. W ten sposób mój research stał się „action research”, a ja zostałam aktywistką Deutsche Wohnen und Co enteignen.  

Czy długo szukaliście narracji do opowiedzenia o tym pomyśle? Prowokacyjnie w pierwszym pytaniu użyłem słowa „wywłaszczenie”, bo mam wrażenie, że to właśnie na nim koncentrują się krytycy waszej inicjatywy. Sama wolisz używać terminu „uspołecznienie”. Czy jest to zabieg erystyczny, czy terminologia ma tutaj znaczenie?

Jeśli już, to wręcz odwrotnie! Zabiegiem erystycznym jest mówienie o wywłaszczeniu, ponieważ z prawnego punktu widzenia nic tam nie będzie wywłaszczane, tylko właśnie uspołeczniane. Wydaje mi się, że jest to jeden z elementów dużej mądrości politycznej tej inicjatywy, która wynika z ogromnego doświadczenia wielu aktywistów w nią zaangażowanych. 

Z prawnego punktu widzenia nie może być mowy o wywłaszczeniu, bo reguluje je inny artykuł konstytucji (nr 14).

Wywłaszczenie to standardowa praktyka w przypadku budowy autostrady. Chodzi wówczas o pojedyncze działki, które się wywłaszcza w utylitarnym – najczęściej infrastrukturalnym – celu. Natomiast uspołecznienie stanowi prawnie zupełnie inną historię. Przede wszystkim ważna jest skala.

Cel uspołecznienia to zmiana dynamiki całego sektora w sytuacji, kiedy monopol albo quasi-monopol prywatnych podmiotów szkodzi społeczeństwu. Tak można to najkrócej opisać językiem nieprawnym. Dlatego nie da się uspołecznić np. jednej działki. Można ją tylko w konkretnym celu wywłaszczyć. Uspołecznienie musi mieć skalę, która transformuje cały sektor i niesie konkretną zmianę dla społeczeństwa. Co więcej, to nie jest po prostu przejęcie tych działek czy nieruchomości przez państwo. Żeby można było mówić o uspołecznieniu, przejęte nieruchomości muszą być również demokratycznie zarządzane i poddane demokratycznej kontroli. W przypadku wywłaszczenia nie ma o tym mowy. 

Faktem jest natomiast, że uspołecznienie trudniej byłoby sprzedać medialnie – to mało znany prawniczy termin. Wywłaszczenie bardziej porusza masową wyobraźnię. Wszyscy wiemy z doświadczenia, że generalnie łatwiej jest organizować ludzi politycznie przeciw czemuś, niż za czymś. I na tym właśnie według mnie polega mądrość polityczna tego przedsięwzięcia. Słowo „wywłaszczenie”, które zostaje pożyczone po to, żeby przeprowadzić tę sexy kampanię, staje się koniem trojańskim i przemyca strukturalną inicjatywę stworzenia zupełnie nowej instytucji i nowego modelu zarządzania tymi mieszkaniami. Czyli pod pozorem negatywnej kampanii przywracamy bardzo pozytywny, prosystemowy projekt polityczny.

Niejednokrotnie spotkałem się już z opiniami, że inicjatywa Deutsche Wohnen und Co enteignen to czysty populizm, że istnieją inne możliwości kontroli nad koncernami niż ich wywłaszczenie – np. wykup kontrolnego pakietu akcji. To oczywiście myślenie czysto rynkowe, interesuje mnie jednak, co odpowiedziałabyś na taki argument. Czy uspołecznienie to jedyna droga do przywrócenia kontroli nad rynkiem mieszkaniowym w Berlinie?

Odpowiedziałabym, że byłoby to kosztowne, a miasto Berlin musi dbać również o swój interes ekonomiczny i budżet. Najważniejsze jednak jest jedno polityczne „dlaczego”. Nie jest tajemnicą, że miasto Berlin wyprzedało te mieszkania za ceny urągające standardom rynkowym, jeśli już chcemy o nich mówić. Oczywiście nie jest sztuką bardzo drogo odkupić teraz te mieszkania, rujnując przy okazji budżet miasta i nakręcając spekulacje spółkom giełdowym.

To jasne, że uspołecznienie nie jest jedynym narzędziem zmiany rynku mieszkaniowego – „pokrywkę czynszową” („Mietendeckel”) mamy od niedawna. Jako Deutsche Wohnen und Co enteignen wspieramy zresztą te mniejsze narzędzia, jednocześnie zauważając, że są one niewystarczające. Po pierwsze – dlatego, że np. „Mietendeckel” jest przewidziany jedynie na pięć lat i pytanie brzmi, co będzie, jak go zdejmą i jakie będą wówczas podwyżki. Po drugie – co jest szczególnie ciekawe z mojego badawczego punktu widzenia – „Mietendeckel” jest pod względem prawnym dużo bardziej kontrowersyjny niż pomysł uspołecznienia, który ma umocowanie w niemieckiej konstytucji, będącej przecież podstawą prawną Republiki Federalnej Niemiec. Uspołecznienie jest więc jedynym narzędziem, które można by określić mianem zrównoważonego, bo jego skutki są długofalowe, a zmiana stosunków własności zmienia dynamikę sektora na zawsze. 

Dodatkowo, częścią uspołecznienia, tak jak widzi je Deutsche Wohnen und Co enteignen,

jest też to, że ta nowa instytucja, która powstałaby w celu zarządzania przejętymi nieruchomościami, miałaby moratorium na ponowne sprzedawanie tych działek. Nie w tym rzecz, by je uspołecznić po to, żeby za dziesięć lat ktoś inny je sprywatyzował, tylko żeby rzeczywiście długofalowo zagwarantować własność miasta.

I jest to spójne również z obecną polityką Berlina, ponieważ rządząca koalicja już od początku swojej kadencji zakazała dalszej prywatyzacji. Wiadomo, że tej ziemi nie wolno sprzedawać. Natomiast mleko się trochę rozlało, bo dużo zostało już wyprzedane. Zatem teraz najważniejsze pytanie brzmi: jak możemy w demokratyczny, politycznie i budżetowo mądry sposób odzyskać te zasoby? Jeśli się nad tym zastanowimy, to uspołecznienie rzeczywiście nie ma tu konkurencji.

Poruszyłaś kwestię kosztów. Według różnych szacunków odszkodowania pochłonęłyby od 8 do 29 miliardów euro. To całkiem spora rozbieżność. Z czego ona wynika?

Jeśli chodzi o tę rozbieżność, to z prawnego punktu widzenia nie są to kwoty między 8 a 29 miliardów euro, tylko między 1 euro, a 1 euro poniżej ceny rynkowej. Przy uspołecznieniu wysokość tego odszkodowania musiałaby zostać ustalona nowym prawem stworzonym specjalnie w tym celu. Tak jak mówiłam, nie ma precedensu, ale pewne opracowania dotyczące artykułu 15 pokazują, że musiałaby to być kwota poniżej ceny rynkowej, dlatego że w innym wypadku nie moglibyśmy mówić o uspołecznieniu, tylko o sprzedaży. Poruszamy się więc w przedziale od 1 euro (co zresztą znamy z historii, kiedy to za symboliczną markę prywatyzowano przecież część wschodnich Niemiec i nikogo nie oburzał fakt, że jakiś zasób wart dużo więcej przechodzi nagle z rąk do rąk za tak znikomą kwotę) do 1 euro poniżej wartości rynkowej. Przy czym trzeba zaznaczyć, że przy tak małej różnicy również trudno byłoby argumentować, że jest to uspołecznienie. 

Pojawia się tu natomiast dużo ciekawostek. Po pierwsze – co to jest cena rynkowa? Otóż cena rynkowa nie jest żadnym trwałym benchmarkiem i zmienia się wraz z dynamiką rynku. 

Zatem mówienie nawet o 1 euro poniżej ceny rynkowej zakłada w pewnym stopniu, że jest ona jakoś ustabilizowana, podczas gdy należałoby raczej oczekiwać, że już sama dynamika inicjatywy będzie miała na nią wpływ. W miarę jak uspołecznienie będzie się stawać politycznie coraz bardziej realistyczne, ceny tych mieszkań zaczną spadać, bo okaże się, że nie da się z nich wyciskać tak wielkich zysków, jak zakładano. Już to pokazuje, że ten benchmark jest bardzo ruchomy i nie jest w żaden sposób obiektywny. Cena rynkowa stanowi wyraz pewnej dynamiki, a nie obiektywnie ustaloną rzeczywistość. 

Po drugie i chyba najważniejsze z punktu widzenia całej inicjatywy – ponieważ odszkodowanie musi być zadekretowane osobną ustawą, to jego wysokość jest decyzją polityczną i jako taka uzależnioną wyłącznie od presji politycznej. Im większy będzie nacisk społeczności berlińskiej na to, żeby to odszkodowanie nie było bardzo wysokie, tym bardziej będzie to prawdopodobne.  

W tym wypadku znów nie mamy żadnego obiektywnego benchmarku, a tylko dynamiczny zestaw czynników, który w tym sensie też zachęca do mobilizacji, bo – jak wiadomo – takie dynamiki zmieniają się w zależności od presji politycznej.

Wielu mieszkańców ma obawy, że taki wydatek rozsadziłby budżet miasta. Jak powszechnie wiadomo, Berlin zmaga się z zadłużeniem rzędu 50 miliardów euro. Czy te lęki są uzasadnione?

W związku z działalnością tych korporacji i przez to, jak wygląda obecnie rynek mieszkaniowy, bardzo dużo pieniędzy wypływa z budżetu miasta. Dzieje się to na wiele różnych sposobów. Przede wszystkim czynsze, które płacimy jako berlińczycy z zarobionych w tym mieście pieniędzy, nie pozostają w lokalnej gospodarce. Są za to przepuszczane przez raje podatkowe i wypłacane akcjonariuszom na całym świecie. Nie tylko nie krążą w lokalnym obiegu gospodarczym, lecz także nie są odpowiednio opodatkowane.

Berlin traci w ten sposób podwójnie – zarówno na straconych podatkach, jak i na straconym zastrzyku gotówki, który mógłby krążyć po mieście oraz wspierać lokalne biznesy i usługi. 

Drugi sposób, w jaki miasto traci pieniądze, ma źródło w socjalnym wsparciu czynszowym. Oczywiście bardzo dobrze, że ono jest, niemniej jednak, kiedy czynsze wzrastają, to wzrasta również dodatek do czynszu. W ten sposób miasto z publicznej kasy oddaje te pieniądze prywatnym właścicielom, którymi w tym przypadku są wspomniane korporacje. Gdyby te mieszkania były miejskie, wyglądałoby to zupełnie inaczej. Co prawda miasto z jednej części budżetu finansowałoby subsydia, ale te środki trafiałyby do jego innej części, ponieważ mieszkaniami zarządzałaby publiczna instytucja. W ten sposób środki krążyłyby po mieście, tak jak zaleca się to w zdrowej gospodarce, zamiast wyciekać bokiem.

Ciekawe jest też to, że nawet nie do końca wiemy, ile mieszkań należy obecnie do korporacji. Szacujemy, że jest to ok. 250 tysięcy lokali mieszkaniowych, przy czym nie mówimy tutaj o spółdzielniach, a jedynie o landlordach komercyjnych, z których każdy ma ponad 3 tysiące mieszkań. Jest to ważna liczba, stanowiąca obecnie polityczną granicę, od której uspołecznienie wchodziłoby w grę. Prawda jest taka, że kwalifikujących się landlordów może być dużo więcej. W przypadku Deutsche Wohnen wiemy przynajmniej, ile mieszkań ma na własność, jest to uwzględnione w raportach. A wiele spośród tych korporacji nie było nawet oficjalnie aktywnych na rynku mieszkaniowym. Przykładem może być Pears Global. Jak ujawniło duże dziennikarskie śledztwo, przeprowadzone w zeszłym roku przez Correctiv, kilkaset pozornie małych landlordów – firm niemających żadnej siedziby czy pracowników – to w istocie spółki córki tej korporacji, zarejestrowane w Luxemburgu. Któryś z dziennikarzy zrobił nawet zdjęcie skrzynki na listy, na której zamieszczono kilkadziesiąt różnych nazw. Oznacza to oczywiście, że na końcu również pieniądze lądują do tej jednej metaforycznej skrzynki, czyli w ręce wielkiego kapitału. 

To jeden z przykładów, ale możemy się spodziewać, że takich historii jest więcej. Trzeba to jakoś zinwentaryzować, na pewno też przy pomocy śledztwa, żeby się dowiedzieć, ile firm kwalifikowałoby się do wywłaszczenia.

W artykule, jaki napisałaś dla Rosa Luxemburg Stiftung, przywołujesz przykład Wiednia i funkcjonującej tam polityki mieszkaniowej. Pracowałaś na Uniwersytecie Wiedeńskim, więc sytuację znasz z własnego doświadczenia. Co stanowi o wyjątkowości tamtejszej polityki mieszkaniowej? Czy możliwe jest przeniesienie sprawdzonych tam rozwiązań na tutejszy grunt?

Nie ma co powielać modeli jeden do jednego. Wiedeń nie sprywatyzował za dużo swojej ziemi. Własność miejska pozostaje zachowana i to daje miastu wspaniałą dźwignię polityczną. Każde miasto jest po prostu ziemią – zbiorem działek, na których znajdują się budynki i ludzie. Jeżeli chcemy zarządzać jakimkolwiek miastem, to musimy mieć kontrolę nad tą ziemią. Wtedy możemy decydować, co i gdzie można wybudować. Przez architekturę i prawo dotyczące ziemi mamy również wpływ na ludzi i zachowania społeczne – to jest różnica, czy w danym miejscu powstanie teatr, centrum handlowe, plac czy parking. Wyprzedawanie tych działek jest wyprzedawaniem realnej możliwości uprawiania polityki.

Miasto Berlin zorientowało się, że tak jest, a Wiedeń miał to ogromne szczęście, że nigdy ich nie wyprzedał. Dzięki temu może pozwolić sobie na eksperymenty. Wiedeń ma podwójną twarz. Z jednej strony jest miastem bardzo tradycyjnym, kojarzącym się jeszcze z cesarską estetyką i niezmiennością od XIX wieku. Z drugiej strony – bardzo dużo eksperymentuje, jeśli chodzi o budownictwo społeczne i nowe, proekologiczne rozwiązania. W zeszłym roku magistrat zerwał asfalt z kilku ulic, przekształcając je w niewielkie parki. Miasto jest właścicielem ziemi, dzięki czemu może z nią robić wszystko, na co mu politycznie pozwolą mieszkańcy.

Kryzys mieszkaniowy jest zjawiskiem ogólnoświatowym i dotyczy w równym stopniu Londynu, São Paulo czy Berlina, choć w każdym z tych miejsc przyjmuje trochę inne oblicze. Myślę tu również o Warszawie i problemie reprywatyzacji. Czy uspołecznienie mogłoby być uniwersalnym rozwiązaniem tego problemu?

Widzę tu dwa elementy. Po pierwsze – uspołecznienie jest to jednak bardzo konkretne rozwiązanie prawne przewidziane przez niemiecką konstytucję, a nie da się jej po prostu przenieść do innego kraju. Nie znaczy to jednak, że pomysł nie jest dobry i nie można z nim eksperymentować. Tu muszę dodać, że już na terenie Niemiec Berlin jest w wyjątkowo korzystnej sytuacji, ponieważ jest miastem i landem jednocześnie. 

Natomiast nawet jeśli z prawnego punktu widzenia to jest bardzo konkretne rozwiązanie dostosowane do danego miejsca, to gdyby uspołecznienie faktycznie doszło do skutku, stanowiłoby absolutny precedens na skalę światową. Byłby to przykład radykalnego przerwania logiki financjalizacji, także w jej globalnym wymiarze. Musimy pamiętać, że o ile te mieszkania fizycznie znajdują się w Berlinie, o tyle akcjonariusze, którzy czerpią z nich zyski, znajdują się na całym świecie. Są zresztą wśród nich wielkie banki kapitałowe, takie jak BlackRock czy Blackstone, odpowiedzialne za kryzys mieszkaniowy również w wielu innych miastach na świecie. Sam fakt, że wspólnocie demokratycznej udałoby się w tak szokująco prosty i ostry sposób zerwać z tą logiką, byłby naprawdę politycznie bez precedensu. Ważne jest też to, że stałoby się to w Niemczech. To nie byłby już mały eksperyment z Porto Alegre, który jest świetny, ale pozostaje lokalną ciekawostką. W tej sytuacji mówimy o jednym z centrów władzy kapitalizmu, jakim są Niemcy. W związku z tym nie dałoby się tego łatwo zdyskredytować.

Po drugie – prawo, choć bardzo specyficzne, jest jednak pisane i tworzone przez demokratyczne wspólnoty. Dlatego myślę, że jeżeli pojawiłoby się coś takiego w Niemczech, to dodałoby to innym wspólnotom dużo odwagi do bardziej radykalnego myślenia.

 Moim zdaniem główny problem polega na tym, że zapomnieliśmy, iż radykalne pomysły można łączyć z radykalną praworządnością. Ugruntowało się myślenie, że radykalna inicjatywa jest zawsze antysystemowa i sprowadza się jedynie do protestu.

Oczywiście nie chodzi mi o to, by dyskredytować protesty, które są ważne i również w przypadku inicjatywy Deutsche Wohnen und Co enteignen odgrywają istotną rolę. Chodzi mi o to, żeby szukać rozwiązań przez system prawny, a nie tylko w opozycji do niego.

We wspomnianym artykule przywołujesz liczby. Okazuje się, że najwięcej nowych mieszkań – prawie 30 tysięcy rocznie! – powstawało w Berlinie w latach 20. XX wieku. Większość z nich budowana była w modelu spółdzielczym. Dziś kilka z tych osiedli jest wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO i stanowi prawdziwą dumę Berlina. W porównaniu z tamtymi osiągnięciami wydajność „wolnego rynku” wypada słabo. Po 1989 roku oddawano do użytku zaledwie 7 tysięcy mieszkań rocznie. Czy struktura własności ma wpływ na to, jak i ile się buduje? Czy uspołecznienie istniejących już zasobów coś by w tej kwestii zmieniło?

Myślę, że na pewno! Co do tych liczb, to pochodzą one z bloga Andreja Holma. W moim artykule istotnie odniosłam się do jego wyliczeń. Prezentuje on bardzo ciekawą krzywą, pokazującą, kiedy i ile mieszkań budowano w Berlinie. Okazuje się, że najwięcej powstało ich nie w czasach rządów wolnego rynku, tylko właśnie w okresie, w którym obowiązywała bardzo mocna kontrola demokratyczna, a mieszkania te budowały publiczne podmioty. To jest w gruncie rzeczy dość logiczne, również z rynkowego punktu widzenia. Mieszkania są ryzykowną branżą, o czym wie każdy deweloper. W planowanie trzeba zainwestować wiele pieniędzy, relatywnie długo trwa sam proces budowy i na rynku może się w tym czasie wiele zmienić. To wszystko wiąże się ze sporym ryzykiem. 

Jakikolwiek prywatny deweloper zawsze buduje po to, żeby mieć zysk, natomiast deweloper publiczny nie musi mieć tego zwrotu z kapitału, bo dba o coś innego, o zapewnienie szerokiego dostępu do mieszkań. Co więcej, deweloper publiczny jest zazwyczaj właścicielem ziemi, na której planuje budowę. Dlatego też może ryzykować dużo bardziej.

Operuje również zupełnie innymi przedziałami czasowymi niż deweloper prywatny, który zwrot inwestycji kalkuluje w perspektywie 5–10 lat. Miasto natomiast buduje te mieszkania na dziesięciolecia i to, czy one się zwrócą za pięć lat, nie decyduje o sukcesie inwestycji.

A jeśli chodzi o wpływ uspołecznienia na budowanie, to najpopularniejszy argument przeciwników tej inicjatywy jest taki, że uspołecznienie nie buduje mieszkań. To jest akurat nieprawda! Oczywiście uspołecznienie samo w sobie nie buduje mieszkań, tak samo jak wyrwanie zęba nie zakłada sztucznej szczęki, bo to są dwa zupełnie odrębne procesy, ale jeden umożliwia drugi. Należy natomiast pamiętać o jednym: prywatne podmioty mają te mieszkania na własność, bo one przynoszą zyski. I nawet jeśli obniży się te podwyższone czynsze, na co Andrej Holm również zwraca uwagę, to te mieszkania nadal będą przynosić zyski. Tych pieniędzy można używać na różne sposoby i wszystkie są dla inicjatywy ważne. Po pierwsze – można te mieszkania modernizować, zwiększając przy tym ich proekologiczność. W Berlinie niestety ekomodernizacja kojarzy się z gentryfikacją, ze względu na to, że przez lata była używana jako pretekst do pozbywania się lokatorów. Tak jednak wcale nie musi być! Po drugie – dochody z wynajmu mogłyby zapewniać rozsądne wynagrodzenie dla pracowników zarządzających tymi mieszkaniami. Jest to o tyle ważne, że żadna z tych spółek giełdowych nie trzyma się taryf negocjowanych przez związki zawodowe. To jest dziś niewątpliwie duży problem, dlatego wspierają nas zarówno ver.di, jak i IG Metall, czyli największe niemieckie związki zawodowe. Po trzecie – właściwie najważniejsze – tych pieniędzy można używać po to, by budować!

Czy referendum jest wiążące? Jeśli nie, to jakie są według Ciebie szanse, że przy pozytywnym wyniku politycy odważą się przeprowadzić tę reformę?

Referendum nie jest wiążące prawnie, ale jest wiążące politycznie. Chyba się jeszcze nie zdarzyło w historii Berlina, żeby referendum zostało przez polityków zignorowane. Jest to w końcu największe działo, jakie wspólnota demokratyczna może wytoczyć w tym systemie politycznym – bezpośrednie wyrażenie woli ludu. Dlatego nie sądzę, żeby którykolwiek z rządów odważył się zupełnie to zignorować, nie stało się tak przecież w przypadku poprzednich referendów. Oczywiście nie oznacza to, że nie będzie to proces pełen tarć, wymagający oddolnego nadzoru i negocjacji. Ale na tym polega polityka!

Postscriptum

Z Joanną Kusiak rozmawialiśmy 18 marca. Od tamtego czasu dużo się wydarzyło, dlatego warto uzupełnić wywiad o krótki komentarz. 

Zaledwie tydzień po naszym spotkaniu Federalny Trybunał Konstytucyjny uznał obowiązujący w Berlinie „Mietendeckel” za niezgodny z niemiecką konstytucją. W uzasadnieniu tego wyroku sąd argumentował, że – zamrażając czynsze – Senat Berlina przekroczył swoje kompetencje, regulacja czynszów leży bowiem w gestii Rządu Federalnego. 

Wyrok ten nie spodobał się bardzo wielu berlińczykom. W praktyce oznacza bowiem, że wielu z nich musi zwrócić wynajmującym niezapłaconą część czynszu za ostatnie pół roku, a często są to sumy wynoszące kilka tysięcy euro. Równocześnie inicjatywa Deutsche Wohnen und Co enteignen nabrała wiatru w żagle. Do 26 maja udało się zebrać ponad 130 tysięcy z wymaganych 170 tysięcy podpisów. Tak naprawdę uzyskano ich już prawie 200 tysięcy, ale tylko 70% uznano za ważne, ponieważ liczą się jedynie podpisy od niemieckich obywateli (rozpoczęło to zresztą dyskusję nad sensownością takich przepisów w mieście, w którym jedna czwarta zameldowanych nie ma niemieckiego paszportu, ale to już temat na inny artykuł).

Z końcem maja, niedługo po ogłoszeniu częściowych wyników zbiórki, Vonovia – drugi największy koncern mieszkaniowy – ogłosiła, że kupuje Deutsche Wohnen. To nieoczekiwane salto zaskoczyło wszystkich. Bez wątpienia chodziło o to, by wytrącić inicjatywie oręż z ręki dokładnie w momencie, w którym nabrała impetu. Dodatkowo Vonovia zaproponowała, że odsprzeda 20 tysięcy mieszkań miastu za – bagatela – 2,1 miliarda euro. Ratusz przyjął tę propozycję z entuzjazmem i szybko domknął deal. To tylko bardziej zbulwersowało mieszkańców, którzy poczuli się podwójnie oszukani.

26 września minie dokładnie rok od referendum, w którym ponad połowa Berlińczyków opowiedziała się za uspołecznieniem lokali mieszkalnych należących do wielkich koncernów. Jego wynik był ogromnym sukcesem inicjatywy “Deutsche Wohnen und Co. Enteignen”, która stała za całym przedsięwzięciem.

Wrześniowe referendum zbiegło się w czasie z wyborami do berlińskiej Izby Deputowanych i było jednym z głównych tematów omawianych przy formowaniu nowej koalicji rządzącej miastem. W jej skład weszły trzy partie, które wyraźnie różni stosunek do uspołecznienia – SPD, Lewica i Zieloni. Najbardziej radykalni są deputowani Lewicy, którzy jednoznacznie poparli akcję i bezpośrednio angażowali się w zbiórkę podpisów za organizacją referendum. Raczej przychylni, aczkolwiek mniej zdecydowani są deputowani partii Zielonych. Najbardziej sceptyczni są za to Socjaldemokraci z SPD, którzy jeszcze przed wyborami wyraźnie opowiedzieli się przeciwko “wywłaszczeniu” (na uwagę zasługuje jednak fakt, że zupełnie przeciwnego zdania jest ich młodzieżówka Jusos, która zdecydowanie poparła inicjatywę).

W wyborach to właśnie SPD dostało najwięcej głosów i mogło obsadzić stanowisko burmistrzyni. Została nią Franziska Giffey, ministra w ostatnim rządzie Merkel, która znana jest z otwartej niechęci do inicjatywy.

W ramach porozumienia koalicyjnego partie zdecydowały się powołać w ciągu pierwszych 100 dni rządów niezależną komisję ekspercką, w celu zbadania możliwości wywłaszczenia wielkich koncernów mieszkaniowych. 

Komisja pod przewodnictwem byłej federalnej ministry sprawiedliwości Herty Däubler-Gmelin rozpoczęła pracę w kwietniu. W jej skład poza trójką ekspertów delegowanych przez inicjatywę DWE, znalazło się również dziesięć osób powołanych przez senat, głównie ekspertów w zakresie prawa konstytucyjnego. Komisja ekspercka nie jest jednak ciałem decyzyjnym, a jedynie doradczym. Senat oczekuje na raport końcowy wraz z wypracowanymi rekomendacjami w ciągu roku.

Najbardziej sporną kwestią pozostaje niewątpliwie kwestia odszkodowań i kosztów jakie w związku z tym poniosłoby miasto. Według szacunków poprzedniego Senatu odszkodowanie kosztowałoby już i tak mocno zadłużony Berlin od 28,8 do 36 mld euro. Inicjatywa DWE szacuje tę sumę na ok. dziesięć miliardów euro. Zgodnie z ich pomysłem firmy nie dostałyby rekompensaty w formie pieniężnej, ale w formie “obligacji rekompensacyjnych” o wartości nominalnej kwoty odszkodowania. Obligacje miałyby  być wykupywane przez okres 40 lat, a całość finansowana z dochodów z najmu. 

Na dzień dzisiejszy trudno spekulować jakie będą wyniki pracy komisji. Powołując ją do życia Senat kupił sobie trochę czasu i odsunął rozwiązanie problemu w przyszłość. Jedno jest jednak pewne – zarówno organizatorzy, jak i ponad milion Berlińczyków, którzy opowiedzieli się za uspołecznieniem łatwo sprawy nie odpuszczą i będą trzymać rękę na pulsie. 

Więcej tekstów
BAL zaprasza do tańca ARCHITEKTONICZKI