kwartalnik rzut

BAL zaprasza do tańca ARCHITEKTONICZKI

Rozmowa BALu z Architektoniczkami

ilustracja Patrycja Mróz

Rozmowa BALu z Architektoniczkami

Jako Bal architektek (Dominika Janicka, Dominika Wilczyńska i Barbara Nawrocka)
podejmujemy temat płci w architekturze, zwracamy uwagę na nierówności w zawodzie, promujemy sylwetki kobiet w architekturze i feministyczne podejście do projektowania. Na szczęście ta ważna sprawa nie spoczywa tylko naszych barkach. Podobnych inicjatyw i osób jest przecież dużo więcej. Do rozmowy zaprosiłyśmy trzy wybitne architektki. Ewelina Jaskulska, Joanna Aleksandrowicz i Honorata Grzesikowska w 2019 r. powołały do życia Architektoniczki, projekt realizowany ze wsparciem Fundacji Katarzyny Kozyry. Prowadzą one badania nad architekturą autorstwa kobiet, a w swoje własne projekty wcielają idee o równoprawności przestrzeni. Z Architektoniczkami spotykamy się czasem na żywo na panelach dyskusyjnych i przybijamy piątki. Mamy podobne cele i kibicujemy sobie nawzajem. Łamy tego numeru Rzutu potraktowałyśmy jako okazję do spotkania i rozmowy
(na którą nigdy nie było czasu) o naszych działaniach, dążeniach i rozterkach.


Barbara Nawrocka: Cześć, Architektoniczki! Dziękujemy, że przyjęłyście nasze BALowe
zaproszenie! Pomyślałyśmy, że dobrym początkiem numeru Rzutu o płci będzie nasze
spotkanie. Sprawdźmy, czy nasze feministyczne postulaty czymś się od siebie różnią.

„KOBIECE” PROJEKTOWANIE

Dominika Janicka: Słyszałyśmy wielokrotnie od panów występujących podczas paneli
(kiedyś to byli niemal sami panowie, teraz to się powoli zmienia), że obecność
architektek w ich biurach architektonicznych wprowadza kobiecy pierwiastek do
projektowania. Co sądzicie o pojęciu ‘kobiece projektowanie’? Czy według was kobiety
projektują inaczej?

Joanna Aleksandrowicz: Mamy za sobą długie godziny rozmów i dyskusji o tym, czy
faktycznie istnieją różnice pomiędzy projektowaniem kobiet i mężczyzn i na czym one
polegają. To jest trudne, bo my, kobiety, też się gdzieś tej architektury uczymy. Ktoś nas
uczy konkretnego sposobu postrzegania przestrzeni. I to są w większości mężczyźni. Czy to, co robimy, jest faktycznie nasze, wypływające z trzewi, czy jest nam odgórnie wpojone i wcześniej zdefiniowane? Pytanie, czy architektura ma płeć i czy kobiety projektują inaczej, było pretekstem do powstania Architektoniczek. Uznałyśmy, że żeby to sprawdzić, musimy wziąć na warsztat konkretne projekty i im się przyjrzeć.

B.N.: Na początku wasze badania dotyczące płci w architekturze były skoncentrowane wokół projektu i postaci jednej architektki, Iwony Buczkowskiej. Dlaczego akurat ona? Czy zrobiłyście listę pięciu ulubionych architektek, z których potem wyłoniłyście tę jedyną?

Ewelina Jaskulska: Nie znalazłyśmy aż pięciu! Żadna inna kobieta nie zaprojektowała sama tak dużego założenia.

Honorata Grzesikowska: Nie szukałyśmy jednego budynku, ale całych założeń urbanistycznych.

E.J.: Postawiłyśmy sobie za cel znalezienie dużej przestrzeni, która byłaby zaprojektowana przez samą kobietę lub zespół kobiet. W Warszawie jest Skibniewska, ale to wciąż nie ta skala. Znalazłyśmy odpowiedni projekt dopiero pod Paryżem. Kiedy odkryłyśmy Buczkowską, jej osiedle było zagrożone wyburzeniem, a pod petycją przeciwko rozbiórce podpisywały się takie sławy jak Jean Nouvel czy Renzo Piano. Tymczasem o kobiecie polskiego pochodzenia, która zaprojektowała największe drewniane osiedle w Europie, nikt wtedy w Polsce nie słyszał. Pojechałyśmy do niej, zaczęłyśmy analizować Le Blanc Mesnil, nawiązałyśmy współpracę ze szkołą w Belleville, która razem z nami cały semestralny projekt poświęciła badaniu osiedla Buczkowskiej pod kątem socjologicznym. Mówimy dziś o architekturze postpandemicznej i lokalnych społecznościach. Ta kobieta odpowiedziała na architekturę postpandemiczną w latach 80.!

B.N.: Czy możesz wymienić jeszcze kilka konkretnych rozwiązań, które czynią projekt Buczkowskiej tak wyjątkowym?

E.J.: Osiedle jest zbudowane z drewna. Znajduje się tuż przy wyjściu z metra. Nie jest ogrodzone, ale czujesz, że wchodzisz do innej przestrzeni, która należy do tutejszych mieszkańców. A jednocześnie nie czujesz się obco. Są miejsca, gdzie możesz usiąść i pospacerować i nie czujesz się wykluczona. Po wyjściu z mieszkania przechodzisz przez mosteczki, zakamarki, gdzie możesz spotkać sąsiada. Nie trafiasz prosto do windy, ale masz możliwość nawiązania relacji. Dla nas aspekt prospołeczny, obok ekologii, był bardzo ważny. Na osiedlu, w osobnym budynku, znajduje się świetlica i ponad 300 mieszkań. Żadne nie jest powtarzalne i wszystkie są zbudowane na kształcie trójkąta. A nas przecież uczono, że trójkąty nie są funkcjonalne i tak się nie projektuje. Buczkowska opowiadała, że w latach 80. we Francji szukano nowej definicji i form osiedla mieszkaniowego i ona się wpisała w ówczesne trendy. Osiem pierwszych domków jej projektu wybudowano jako prototyp, sprawdzając, czy zadziałają. Kto dzisiaj by zbudował prototyp? To było zupełnie inne myślenie. Zastanawianie się, jak ta przestrzeń będzie funkcjonować i działać, a nie określanie PUM-u i jechanie z żelbetem.

B.N.: Ten opis bardzo przypomina mi Frauen-Werk-Stadt w Wiedniu. Osiedle, które co prawda nie jest drewniane, ale ma bardzo podobne założenia przestrzenne i zostało zaprojektowane przez kobiety. Zbudowane przy przystanku komunikacji miejskiej, tworzące wewnętrzne przestrzenie dospołeczne, z rampami, przedszkolami i miejscami spotkań stanowi dziś ikonę budowania w duchu gender mainstreaming. Czy rozmawiałyście z Buczkowską, na ile jej prywatne doświadczenia były motorem konkretnych decyzji projektowych?

J.A.: Ona to ponoć bardzo intuicyjnie projektowała.

E.J.: Podczas projektowania tego osiedla Buczkowska nie zaczęła od skali urbanistycznej, ale od wnętrza mieszkania. Zastanawiała się, jak człowiek we wnętrzu będzie się czuł, co widzi, i potem sukcesywnie to rozbudowywała. Przechodziła z mikro do makro. To też coś odwrotnego, niż nas uczono. Zupełnie inne podejście.

B.N.: I jak bardzo niepasujące do tych wszystkich obrazów, które mamy zakodowane o panach spotykających się nad wielką makietą, z ich palcami wskazującymi wśród wysokich budynków uchwyconych w kadrze.

AKTYWISTKI W ARCHITEKTURZE

D.J.: Jako BAL mówimy o architektkach i przywołujemy sylwetki ważnych kobiet. Obok generalnie dobrego odbioru i oburzenia, że wciąż nie słychać o nich na studiach, spotykamy się czasem z zarzutami, że architektura to sport drużynowy i powinnyśmy – zamiast znów stawiać na piedestale jedną osobę – podkreślać wagę całych zespołów. Albo kiedy promujemy feminatywy, słyszymy, że to w sumie dość błaha sprawa przy innych problemach i nierównościach na rynku pracy. Czy Wy też się spotykacie z oskarżeniami, że źle robicie swój aktywizm?

J.A.: Chyba każdy i każda z nas, która wychodzi z tematami, które są, choć nie powinny, kontrowersyjne, zmaga się z takimi komentarzami.

H.G.: Nie zdarzyło się mi, żeby ten temat nie wywołał poruszenia. To nigdy nie jest spokojna rozmowa, zawsze chaos.

E.J.: Kiedyś podczas panelu dyskusyjnego w Zodiaku jedna z prelegentek powiedziała, że nie ma problemu z tym, że ktoś nazywa ją architektem. Może być architektką lub architektem, bo za nią nie idzie jej płeć, ale wiedza, doświadczenie i umiejętności. We mnie się zagotowało! Zastanawiałam się wielokrotnie, jak można nie widzieć problemu. Może to jest kwestia pracy w korporacji? Pracując w korporacjach, nigdy tego nie doświadczyłam. Ale kiedy założyłam własną działalność, to dostałam strzał w twarz. Dopiero wtedy zrozumiałam, że problem nierówności płci naprawdę istnieje. Za kobietami, które są pod parasolem ochronnym korporacji, nie idzie ich nazwisko, ale nazwa firmy. Dlatego tego nie rozumieją i nigdy nie będzie dla nich to tak oczywiste, jak jest dla nas.

E.J.: A jak oceniacie po kilku latach prowadzenia BALu zmianę sytuacji kobiet w zawodzie? Pomimo nieprzyjemnych sytuacji, o których wspominała Dominika, takie inicjatywy feministyczne są potrzebne i trzeba to robić.

B.N.: Oceniam dobrze i źle. Robimy BAL już ponad dwa lata i to bardzo frustrujące, że choć ty i twoje koleżanki przyswoiłyście masę wiedzy i przytoczyłyście na forum wiele argumentów, to wciąż są osoby, dla których trzeba zaczynać od początku. Powtarzać to samo i zmagać się z tymi samymi zarzutami. Chciałabym robić już inne, ciekawsze dla mnie samej rzeczy. Czuję jednak ten ferment i tę zmianę w świadomości społecznej, która się wydarzyła dzięki wam, nam, Pieing i innym. Rynek wydawniczy szybko na nią odpowiedział, tłumacząc na język polski Beatriz Colominę czy Leslie Kern. W ofertach pracy publikowanych w sieci nie szuka się już architekta, tylko architekta/architektki. A panele dyskusyjne już bardzo rzadko są złożone z samych mężczyzn.

D.J.: Każdy się boi, że trafi na nasze profile i zostanie napiętnowany! (śmiech) Raz miałyśmy taką sytuację: sprawdzałyśmy, jak są podpisywane kobiety na stronach internetowych dużych firm architektonicznych. Architekt czy architektka? Napisałyśmy o biurach, które nie używały feminatywów, i jedno od razu się do nas odezwało, że już to zmieniają. Albo jak kiedyś ktoś zaprosił do panelu samych mężczyzn, to aż do nas napisał, że to przypadek, bo zaproszone kobiety w ostatniej chwili odmówiły i trzeba było szybko znaleźć zastępstwo.

H.G.: Znajomy ostatnio organizował panel i zwrócił się do nas, żeby mu pomóc dotrzeć do odpowiednich panelistek. Mimo że ekspertki istnieją, to trudno je znaleźć, bo dosłownie są niewidoczne. Dużo pracy przed nami. Musimy być bardzo widoczne, musimy się promować. Mam 15 lat doświadczenia. Od sześciu zrobiłam sama mnóstwo projektów i w ogóle o nich nie pisałam ani ich nie promowałam. Z braku czasu. W moim przypadku było to związane z pracą opiekuńczą. Mam dwójkę dzieci i ani chwili, żeby przygotować materiał promocyjny do publikacji. Napisanie jednego posta o projekcie, kiedy właśnie zaczynasz nadrabiać czas z dzieckiem, spada na sam dół listy twoich priorytetów. Dużo mi dała znajomość z Eweliną i Asią, rozmowy na temat, „jak to robić lepiej”, i już wiem, że muszę dzielić swój czas nie tylko na projektowanie, ale też rozpowszechnianie tego, co zaprojektowałam.

E.J.: Jesteśmy jeszcze wychowane w przeświadczeniu, że dziewczynka ma być skromna. Nie wypada się chwalić. Na dwudziestolecie Mazowieckiej Izby Architektów wydano film, w którym wypowiadają się sami mężczyźni. Ponoć zaproszone kobiety, które też zakładały tę izbę, odmówiły udziału. Dlaczego to zrobiły? Czy nie doceniają wagi swojego wkładu w przedsięwzięcie? Nie mają doświadczenia w mówieniu do kamery? Czy czują większą presję, bo są surowiej oceniane? Faceci mają to w nosie!

H.G.: Uczę się tego od moich kolegów i byłych szefów. Na projektowaniu trzeba spędzać 50% czasu, a drugie 50% na chodzeniu na konferencje, pisaniu postów, aktualizacji swojego CV, nawiązywaniu kontaktów. Żadna kobieta mi tego nie powiedziała. „Perfekcjonowałyśmy” wtedy nasze rysunki, zamiast powiedzieć „idź na networking, idź na kolację, a na niej nie rozmawiaj o projekcie, który teraz robisz, tylko o tych projektach, które planujesz zrobić i chciałabyś zrobić w przyszłości”. Musimy się uczyć, jak się promować i jak to zrobić, żebyśmy były widoczne. Tak jak Ewelina mówi, czasem nie tylko jest to związane z brakiem czasu. Przeprowadzone zostały badania, z których wynika, że istnieje coś takiego jak prokrastynacja emocjonalna. W połączeniu z depresją występuje przede wszystkim u kobiet. Przyczyny tego nierównego rozkładu płci nie są do końca jasne, ale uważa się, że są częściowo biologiczne (wahania poziomu hormonów: PMS, ciąża, depresja poporodowa, perimenopauza i menopauza), częściowo psychologiczne (nierówna władza i status; przeciążenie pracą – odpłatną i nieodpłatną; seksism, mobbing), częściowo społeczno-kulturowe. Badania pokazują, że właśnie prokrastynacja często wynika z rozregulowania emocjonalnego. Kobiety poprzez społeczne uwarunkowanie nadal wmawiają sobie, że jeszcze nie są gotowe, a ich projekt nie jest jeszcze wystarczająco dobry, żeby go opublikować. Dlatego często nie publikują nic, przez co nie przebijają się do mainstreamu. Czyli nadal pozostają niewidzialne. Mogłybyście opublikować na profilu BALu takie badania, bo jak coś jest udowodnione i zbadane sajentyfikalnie, to bardzo pomaga. Mnie pomogło. Od razu coś opublikowałam. 

J.A.: A słyszałyście, co powiedział jakiś czas temu jeden z członków komisji egzaminacyjnej na rozdaniu uprawnień?

B.N.: Tak. Powiedział, że to bardzo smutne, że tyle kobiet zdało uprawnienia, bo od tego stawki w architekturze maleją i mężczyźni muszą uciekać z zawodu. I ten zawód nie jest już taki prestiżowy.

J.A.: On powiedział całą prawdę o współczesnym świecie. Tam, gdzie się pojawia kobieta, tam cała wartość spada…  

B.N.: Pamiętam panel dyskusyjny, podczas którego jeden z architektów powiedział, że widzi, że jest coraz więcej dziewczyn na wydziale. Świetnie sobie radzą, ale ich przewaga liczebna jest spowodowana odpływem chłopaków do branży IT. Wynika z tego, że to nie dziewczyny wywalczają sobie indeksy swoim talentem i ciężką pracą, ale ktoś inny swoim brakiem zainteresowania im te miejsca zwalnia.

J.A.: Prawa wyborcze przecież też dostałyśmy od mężczyzn!

B.N.: Nawet się o to nie prosiłyśmy, to była taka niespodzianka pod choinkę! (śmiech)

BRZYDKIE SŁOWO NA F

B.N.: Porozmawiajmy o projektowaniu feministycznym. O waszych projektach, ale też o samym używaniu tego słowa. My bardzo często słyszymy „Czy to się musi nazywać ‘feministyczne’?”. W Polsce trudno mówić też o projektowaniu w nurcie gender mainstreamingu, bo jest problem ze słowem gender.

H.G.: My miałyśmy nawet problem ze słowem ‘kobieta’.

E.J.: Na naszej stronie internetowej jest napisane „architektura i urbanistyka feministyczna”, ale ukułyśmy hasło i używamy sformułowania „projektowanie równoprawne”. Słowo ‘feminizm’ używane na spotkaniu z klientem natychmiast kończyło rozmowę.

B.N.: Czyli dla was to są synonimy? Bo my jednak bardzo staramy się często używać tego słowa, żeby je oswoić.

H.G.: Nam przede wszystkim zależy, żeby móc realizować nasze projekty i uświadamiać ludzi. Zrobiłyśmy bilans zysków i strat. Po tym, jak jedna osoba w pewnym mieście powiedziała, że „możemy to zrobić, tylko nie używajcie słowa ‘kobieta’”, uznałyśmy, że naszym nadrzędnym celem nie jest edukowanie ludzi w zakresie definicji i pojęć, ale próba tworzenia przestrzeni równoprawnych.

E.J.: Zależy nam przede wszystkim na tym, żeby stworzyć pole do dyskusji. Żeby nikt nie zamknął się na starcie i nie zablokował projektu tylko dlatego, że usłyszy słowo ‘feministyczne’. Po wielu spotkaniach i odbytych rozmowach doszłyśmy do wniosku, że musimy działać stopniowo. Najpierw mówimy o projektowaniu równoprawnym. Potem, kiedy widzimy, że jest zrozumienie, zaczynamy opowiadać, że badamy również przestrzeń z perspektywy kobiet i ich pracy opiekuńczej. Słowo ‘feminizm’ pojawia się, jeśli przejdziemy poprzednie etapy. Robimy to po to, aby nie spalić rozmowy na samym początku. Niestety ostatnie lata publicznego linczu słowa ‘feminizm’ zrobiły swoje. W urzędach i samorządach nie mają z tym aż takiego problemu. Najgorzej jest z inwestorami prywatnymi. I to często z kobietami…

B.N.: Biznes nie będzie nigdy ryzykował bycia innowatorem społecznym. Raczej odpowiada na trendy, które wcześniej dobrze zbada. To dowodzi, że urbanistyka feministyczna i słowo ‘feministyczne’ wciąż są niepopularne i niszowe. Używamy go na wykładach i warsztatach, w rozmowach z architektkami i architektami. To bardzo ciekawe, że samo słowo może w społeczeństwie budzić taki opór i strach. Oczywiście możemy uciekać w bezpieczne hasła „projektowania uniwersalnego”, ale gubimy przy tym główny sens i postulaty. Zwróćcie uwagę, że książka Leslie Kern Feminist City została w Polsce wydana jako Miasto dla kobiet, co w moim rozumieniu feminizmu nie jest do końca tym samym. Wydawnictwo Czarne w którymś momencie podjęło decyzję, żeby zdjąć hasło ‘feminizm’ z okładki. Jako BAL opowiadamy, że rozumiemy feminizm intersekcjonalny jako holistyczną ideę, która bierze na warsztat dużo więcej czynników niż płeć. Mamy wiele grup marginalizowanych, np. społeczność LGBT+, mamy ekofeminizm, a sytuacja białych bogatych kobiet jest zupełnie inna niż czarnych imigrantek.

J.A.: Dlatego robiąc założenia projektowe, nie skupiamy się tylko na kobietach. Mówimy ogólnie o równoprawności. Przez ostatnie lata była prowadzona antyreklama „słowa na F” i teraz jest ono odbierane bardzo negatywnie. Szkoda energii na przywrócenie mu dobrego imienia. 

E.J.: Powinno się jednak przywrócić znaczenie tego słowa, ale to potrwa. Nie wiem, na ile to będzie możliwe. Na ile społeczeństwo jest gotowe rzeczywiście wysłuchać, co się za nim kryje, zamiast słyszeć utarte regułki, które mają niewiele z nim wspólnego. Na razie podczas paneli czy w rozmowach z młodymi osobami używanie słowa ‘feminizm’ jest okej i to jest bardzo budujące. W urzędzie w większości przypadków też, ale trzeba to wyczuć. Robiłyśmy projekt szkoły pod Warszawą i na spotkaniu z nauczycielami_kami używałyśmy słowa gender. To była wyedukowana kadra, ale pewnie są takie miejsca, nawet w Warszawie, dla których to wciąż byłby problem.

B.N.: Jestem bardzo ciekawa, jak to się zmieni. Spotkajmy się za dziesięć lat.

E.J.: Spotkajmy się za rok. I zobaczymy.

B.N.: Jakie postulaty i rozwiązania projektowe kryją się za hasłem „feministyczne i równoprawne”? Jak to się przekłada na realne projekty architektoniczne szkół?

E.J.: Równoprawna szkoła to zaprzeczenie futbolocentryzmu. O futbolocentryzmie rozpisywałyśmy się w kilku publikacjach. Płeć to jedno z podstawowych społecznych kryteriów rozróżniania ludzi. Powszechnie „obowiązuje” społeczny model wychowywania dzieci w kontekście płci (chłopcom wolno więcej niż dziewczynkom), a tym samym powielania stereotypów o cechach człowieka warunkowanych płcią (niegrzeczny chłopiec, pilna uczennica). Jeżeli nałożymy na to sposób projektowania terenów przyszkolnych, który ogranicza się do zaprojektowania centralnych ich części i umieszczania tam boisk piłkarskich, jednocześnie nazywając miejsce, które ma służyć rekreacji i aktywności dzieci szkolnych, ‘boiskiem’ – mamy doskonałą bazę do nierównościowego traktowania dzieci, a tym samym utrwalania w nich cech i ról przypisanych przez płeć biologiczną. Zajmowanie i użytkowanie przestrzeni centralnych, czyli tych uważanych za najbardziej wartościowe, odbywa się zgodnie z hierarchią władzy, w której są ci, którzy mają prawo do tej przestrzeni, i ci, którzy tych praw nie mają i automatycznie zostają z niej wykluczeni. W efekcie od małego wykluczani są ci mniej sprawni fizycznie, mniej pewni siebie, mniej waleczni. I nie chodzi tu tylko o dziewczynki, ale również o chłopców, dla których piłka nożna nie jest najważniejszym elementem ich życia. Dlatego postanowiłyśmy to zmieniać i rozpocząć proces tworzenia szkół równoprawnych.

H.G.: Przestrzeń równoprawna jest elastyczna i możliwa do przystosowania się do różnych zachowań. Jest też różnorodna. Każdy znajdzie w niej miejsce dla siebie bez potrzeby dostosowywania się do niej. Zgodnie z zasadą koncepcji The Power of 10+ miejsca rozwijają się, gdy użytkownicy mają wiele powodów (10+), aby tam być. Przestrzeń równoprawna jest nie tylko społecznie zrównoważona, ale też ekologiczna – fauna i flora ma te same prawa, co istoty ludzkie. Przebywanie w niej jest komfortowe, bo wywołuje dobre samopoczucie fizyczne i psychiczne. Jej elementy są współzależne i tworzące relacje. Ponadto jest reprezentatywna – na razie ta reprezentacja wygląda tak, że w centrum Warszawy jest ponad 100 pomników, a większość z nich przedstawia mężczyzn z bronią… Ważnym czynnikiem jest to, że taka przestrzeń nie jest odgórnie zaplanowana i zaprojektowana. Przestrzeń wspólna jest możliwa tylko wtedy, kiedy jest tworzona wspólnie.

BABY W BIZNESIE

B.N.: Jak wygląda u was wewnątrz inicjatywy podejmowanie decyzji? Jesteście trzy. Demokratycznie?

E.J.: Bijemy się! (śmiech) A poważnie to ja z Aśką już długo pracujemy razem. Honorata do nas dołączyła, ale jest typem osoby szczerej do bólu, więc mamy politykę nieowijania w bawełnę. Każda z nas mówi, co ją boli i nie obrażamy się na siebie.

J.A.: Wypracowałyśmy grubą skórę, dlatego możemy sobie mówić prawdę. Jesteśmy zupełnie różne, ale przyświeca nam wspólny cel, więc wszelkie spory są rozwiązywane na bieżąco.

B.N.: Czy uważacie, że kobiety mają inne modele współpracy niż mężczyźni?

E.J.: Tak. Przede wszystkim ze względu na dodatkowe obowiązki, które ciążą na kobietach. Wszystkie trzy mamy dzieci i przez to zupełnie inny model prowadzenia biura niż nasi życiowi partnerzy. Czasami musimy łączyć tyle spraw zawodowych i domowych, że obserwujemy efekt przegrzania. Najnormalniej w świecie nie wyrabiamy. Uważam, że do dobrej współpracy ważna jest świadomość i zrozumienie, że nie zawsze jestem dostępna.

J.A.: W wybieraniu partnerek biznesowych ważne jest, żeby się przyjaźnić. Kiedy kobiety znajdą między sobą nić porozumienia, zgrają się emocjonalnie, to otwiera się przed nimi możliwość współpracy. 

E.J.: A u was jak to wygląda?

D.J.: Tylko pieniądze się liczą! (śmiech)

B.N.: Dlatego założyłyśmy BAL, na którym nic, tylko robimy hajsy (śmiech). Bardzo boję się wszelkiego generalizowania i przyporządkowywania cech względem płci, ale faktycznie, z Wilczyńską zaczęło się tak, że się przyjaźniłyśmy i robiłyśmy razem projekty, a potem to sformalizowałyśmy.

E.J.: I już się nie przyjaźnicie?

D.J.: Ostatnio byłam z nimi przez miesiąc na rezydencji zagranicznej, bywa ciężko! (śmiech)

D.W.: Nigdy nie miałyśmy czasu na opracowywanie konkretnego modelu biznesowego. Wszystko działo się płynnie i spontanicznie. Nie wiem, czy tak się wydarzyło tylko u nas, czy tak się zwykle dzieje i czy jest jakieś rozróżnienie w przypadku kobiet i mężczyzn. Podjęłyśmy ryzyko. Można byłoby generalizować, że dziewczyny za nim nie przepadają, a tu proszę! My zawsze stawiamy wszystko na jedną kartę. Mamy duszę ryzykantek i lubimy wyzwania. To nas pewnie też połączyło.

B.N.: W naszej historii wątek macierzyństwa też jest bardzo ważny. Ja nie mam dzieci. Wilczyńska jest matką i moment, kiedy nią została, był dla nas przełomowy. Musiałyśmy stworzyć nowy model współpracy. Ona musiała się nauczyć, jak to jest być pracującą matką. Ja musiałam się nauczyć, że koleżanka nie poświęca mi już 100% uwagi.

E.J.: Czyli u was jest to kwestia zrozumienia siebie nawzajem. Nauczyłyście się tego?

B.N.: Wciąż się uczymy (śmiech). To wyzwanie, z którym cały czas się mierzymy, ale też mamy tego świadomość.

D.W.: To tak, jakby myśleć, że można nauczyć się być matką. Codziennie coś nowego cię zaskakuje. (śmiech)

E.J.: Pamiętam siebie sprzed posiadania dzieci. Mogłam całą dobę siedzieć i pracować, bo to uwielbiam. A teraz już nie mogę. Macierzyństwo przewraca wszystko do góry nogami.

B.N.: A mnie fascynuje model pracy Janickiej. Nie wiem, czy wiecie, ale mieszkając w dwóch różnych miastach, od dwóch lat współpracujemy ze sobą tylko online. Widziałyśmy się zaledwie kilka razy i dopiero nasz ostatni wyjazd był pierwszą okazją, żeby się lepiej poznać. Okazało się, że Janicka jest bossówą, która wszystko ogarnia. Równolegle jest dyrektorką Instytutu Dizajnu, zarządza zespołem, prowadzi zajęcia na uczelni i robi kilka innych projektów na raz.

D.J.: Ja się po prostu szybko nudzę i muszę mieć wiele bodźców. Cały czas potrzebuję nowych zadań i wyzwań. Od pewnego czasu, żebym wzięła nowe zlecenie, musi mi albo sprawiać fun, albo dawać hajs. Nie wiem, czy można to nazwać modelem biznesowym, ale działam na trzech filarach. Comiesięczne wynagrodzenie z uczelni i Instytutu Dizajnu daje mi poczucie ekonomicznego bezpieczeństwa, więc w dodatkowych projektach mogę pracować, nad czym chcę, i projektować, co mi się podoba. Daje mi to też energię, więc dzieje się dużo i szybko.

H.G.: Takie są właśnie baby w biznesie! Według najnowszych badań firmy prowadzone przez kobiety nie tylko przetrwały swój pierwszy rok na rynku, ale mają się jeszcze lepiej! Zacytuję badanie McKinsey, które pokazuje, że firmy z górnego kwartyla pod względem różnorodności płci w zespołach kierowniczych miały o 25% większe szanse na uzyskanie ponadprzeciętnej rentowności niż firmy z najniższej półki. Z kolei z badań przeprowadzonych przez naukowców z uniwersytetów w Glasgow i Leicester wynika, że firmy z ponad 30% kobiet na stanowiskach zarządzających osiągały lepsze wyniki niż te z męskim zarządem. Nie ma wielu badań dotyczących firm prowadzonych przez same kobiety, bo jest ich za mało. Trudno nam porównać kobiece i męskie modele zarządzania, gdyż w każdej firmie, w której pracowałyśmy, szefem był facet. Widziałyśmy i mogłyśmy obserwować, jak to robili mężczyźni, ale nie widziałyśmy, jak kobiety. Może na takie pytanie będzie można znaleźć odpowiedź dopiero za 50 lat?

Wiwat siostrzeństwo!

Rozmowa ukazała się w +34 numerze RZUTu zatytułowanym Płeć, który można kupić w naszym sklepie.